Wyruszyli, by zarobić na dom, na lepsze życie dla dzieci, na godną starość. Zostali jednak wciągnięci w wir anonimowości i presji. Polski emigrant w Berlinie, Londynie czy Oslo to często człowiek zawieszony między dwoma światami: mentalnie zakotwiczony w ojczyźnie, fizycznie i ekonomicznie w obcym kraju. To właśnie ta głęboka dychotomia – poczucie tymczasowości, syndrom „wiecznej walizki” i brak autentycznej wspólnoty stają się cichymi, ale potężnymi czynnikami ryzyka, które popychają w objęcia alkoholu. Uzależnienie w tym kontekście przestaje być moralnym wyborem, a staje się dramatyczną, choć błędną, strategią radzenia sobie z chroniczną samotnością i ukrywanym poczuciem porażki.
Syndrom „wiecznej walizki” – życie w ciągłym zawieszeniu
Polacy w Europie to nie jest jednolita diaspora. Łączy ich jednak często pewien psychologiczny mechanizm: przejściowość. W przeciwieństwie do imigrantów z innych krajów, którzy planują integrację na stałe, Polacy latami żyją w mentalnym stanie postoju. „Jeszcze tylko rok, jeszcze tylko ten projekt, i wracamy” – to zdanie słyszane jest od Edynburga po Londyn. To ciągłe zawieszenie ma swoje druzgocące skutki. Z jednej strony, uniemożliwia pełne zakorzenienie się w nowym miejscu. Utrudnia naukę języka na wyższym poziomie, budowanie głębokich więzi sąsiedzkich czy inwestowanie w lokalne życie społeczne. Z drugiej strony, powoduje wytwarzanie fasady sukcesu – w kraju opowiada się o awansach i wysokich zarobkach, ale nikt nie mówi o bólu fizycznym po 12-godzinnej zmianie na budowie ani o braku z kim porozmawiać po polsku na głębsze tematy.
Alkohol staje się tu narzędziem do rozładowania napięcia i symulowania poczucia wspólnoty. Po pracy, w niewielkich wynajmowanych mieszkaniach czy na budowach, butelka łączy jest substytutem terapeuty, przyjaciela i łącznikiem z dawnym życiem. Z każdym kolejnym dniem bez autentycznego kontaktu, wzrasta poczucie osamotnienia. Właśnie to osamotnienie, a nie tylko dostępność taniego alkoholu, jest głównym paliwem emigracyjnego nałogu.
Samotność w tłumie: Wstyd i strach przed porażką
Wstyd jest cichym zabójcą. Polacy za granicą, zwłaszcza ci w wieku 30-50 lat, czują na sobie ogromną presję finansowego sukcesu, który ma usprawiedliwić akt wyjazdu. Przyznanie się do problemu alkoholowego jest równoznaczne z przyznaniem się do podwójnej porażki: porażki finansowej (bo leczenie zagraża pracy) i porażki osobistej (bo przecież „silny Polak” miał sobie poradzić ze wszystkim).
>W tradycyjnym modelu leczenia uzależnień, gdzie kluczowe jest otwarte mówienie o problemie (np. w grupach AA), emigrant napotyka barierę językową i kulturową. Polski psycholog jest drogi i trudny do znalezienia. Grupy wsparcia w języku lokalnym nie dają poczucia pełnego zrozumienia.

Spotkałam się z Piotrem, który od 15 lat pracuje w UK. Jest doświadczonym kierowcą ciężarówki. Rozmawialiśmy o jego drodze od „picia w weekend” do nałogu, który prawie kosztował go prawo jazdy i małżeństwo.
Piotr, co było najtrudniejsze w tym, żeby w ogóle przyznać się, że masz problem? To było poczucie winy, strach przed utratą pracy, czy może coś głębszego, związanego z tym, że jesteś tu sam?
Najgorszy był wstyd przed mamą. Nie przed szefem. On by znalazł zastępstwo. W Polsce, jak się pije, to się „pije ze smutku”. Tutaj, jak Polak pije, to jest „ten Polaczek, co nie wytrzymał presji”. Ja musiałem być twardy. Musiałem pokazać, że jestem lepszy, że zarobię więcej niż inni. Alkohol to była moja tarcza. Po trzech piwach mogłem na chwilę zapomnieć o tym, że moja córka mówi do mnie po angielsku, a ja nie rozumiem. Że nie mam kolegów, tylko współpracowników. Wstydziłem się, że ten „lepszy świat” kosztuje mnie duszę. Wolałem, żeby ludzie myśleli, że jestem po prostu zmęczony, niż że jestem samotny i pijany – odpowiada Piotr.
Ta wypowiedź jest esencją problemu. Alkoholizm emigracyjny często maskuje głęboki kryzys tożsamościowy i emocjonalny, związany z dezintegracją rodzin i brakiem poczucia przynależności.
Poszukiwanie drogi powrotnej – z dystansem do abstynencji
To właśnie dla tych ludzi, dla Piotra i tysięcy jemu podobnych, którzy nie mogą pozwolić sobie na miesiące w zamkniętym ośrodku, ani na publiczne napiętnowanie – innowacyjne metody, takie jak Metoda Sinclaira, stają się nadzieją.
>W tradycyjnej terapii na emigracji, pacjent jest zmuszony do podwójnego wysiłku: walki z nałogiem i walki o utrzymanie stabilności finansowej w obcym kraju. TSM, oparte na farmakologicznej ekstynkcji, rozwiązuje ten dylemat:
Anonimowość i dyskrecja: Leczenie jest ambulatoryjne i nie wymaga brania długiego urlopu. Może być prowadzone w porozumieniu z lekarzem rodzinnym lub prywatnie, minimalizując ryzyko utraty pracy.
Skupienie na neurobiologii, nie na moralności: Metoda ta odziera uzależnienie z moralnego piętna. Nie pyta „dlaczego pijesz?”, ale „jak to działa w Twoim mózgu?”. To ogromna ulga psychiczna dla kogoś, kto czuje się już wystarczająco oceniany przez otoczenie.
>David Sinclair, który poświęcił życie na zrozumienie i wyleczenie alkoholizmu, powtarzał, że nikogo nie można wyleczyć z alkoholizmu za pomocą wstydu. W kontekście emigracji, gdzie wstyd jest dominującym uczuciem, podejście to jest nie tylko klinicznie skuteczne, ale i głęboko humanistyczne.
Powrót do siebie
Dla tych, którzy szukają dyskretnych i skutecznych rozwiązań, które pozwolą im odzyskać kontrolę nad piciem bez narażania życia zawodowego za granicą, kluczowe jest znalezienie specjalistów przeszkolonych w protokole TSM. Takie informacje oraz naukowe podstawy metody ekstynkcji, można znaleźć na oficjalnych portalach, np. www.sinclairmethoduk.com.
Emigracja jest testem na wytrzymałość. Dla wielu staje się pułapką, z której jedyną ucieczką wydaje się alkohol. Nowe, oparte na nauce podejścia, wreszcie pozwalają Polakom na powrót do autentycznej kontroli nad własnym życiem – bez etykietek, bez wstydu, a przede wszystkim bez konieczności rezygnacji ze stabilności, o którą walczyli za granicą. To powrót do godności, której emigrantowi często brakuje.


