W oko wpadła mu polska megaprodukcja „Hiszpanka”, w której zdecydował się zagrać czarny charakter.
Jak to się stało, że scenariusz „Hiszpanki” wylądował na twoim biurku, bo już trochę czasu minęło, od kiedy ostatni raz byłeś w Polsce.
Faktycznie sporo. Pierwszy raz odwiedziłem Polskę w 1991 r., kiedy to zagrałem rolę Miętusa w produkcji „Ferdydurke” w reżyserii Jerzego Skolimowskiego. Muszę przyznać, że Warszawa dziś bardzo różni się od tej z tamtego okresu. Jest bardziej rozwinięta, ładniejsza… bardziej europejska. Jeśli chodzi jednak o „Hiszpankę”, to sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Otóż miałem grać w innej produkcji Łukasza Barczyka, ale coś tam nie wyszło, więc zaprosił mnie do udziału właśnie w „Hiszpance”. Na początku byłem trochę sceptyczny, ale scenariusz mnie zaciekawił. Łukasz zaproponował mi dwie role do wyboru: doktora Manfreda Abusa i Kubryka. Obie były godne uwagi, ale wybrałem tę pierwszą. By było ciekawiej, Kubryka zagrał mój ojciec – Bruce Glover. Tak więc wszystko zostało w rodzinie [śmiech]. Choć wiem, że Łukasz na początku nie był w pełni zadowolony z wyboru, jakiego dokonałem.
Skąd taka decyzja?
Abusa’e ma większy wpływ na rozwój wydarzeń. Dzięki temu miałem większe pole do popisu, możliwości gry emocjami. Lubię wcielać się w takich właśnie negatywnych, pewnych siebie złoczyńców.
Nie byłeś jednak zaskoczony, że rola wymagała od ciebie gry w języku niemieckim, którego przecież nie znasz.
Byłem i to bardzo. Taka gra sprawiała mi na początku wielką trudność, bo swoich dialogów musiałem się nauczyć w formie fonetycznej. Dziwnie jest wygłaszać kwestie w języku, którego się nie zna i nie rozumie. Nie skupiasz się przez to na swojej grze, tylko na tym, by odpowiednio wymówić swoją kwestię. Przynajmniej na początku. Właśnie dlatego mój bohater mówi tak wolno i wyraźnie. To efekt tego skupienia, który bardzo fajnie zagrał na ekranie. Dodał mojemu bohaterowi jeszcze więcej mrocznej energii.
Wierzysz w ogóle w takie rzeczy jak telekineza?
To bardzo trudne pytanie. Dorastałem w towarzystwie naukowców, przez co mój sposób patrzenia na świat jest trochę spaczony. Podchodzę bardzo sceptycznie do wszystkich nadprzyrodzonych rzeczy, do wszystkiego, czego się nie da naukowo wytłumaczyć. Jeśli chodzi o telekinezę, to nauka już dawno stwierdziła, że kwant potrafi oddziaływać na inny kwant, co oznacza, że nasze myśli niosą w sobie pewien ładunek energetyczny, dzięki czemu możliwe jest wykorzystanie tej energii do jakiś celów.
Widzowie kojarzą cię najbardziej z rolą George’a McFlya z „Powrotu do przyszłości”, mało jednak osób wie, że to nie ty grasz tą postać w następnej części.
Dokładnie. Popadłem w pewien konflikt z Robertem Zemeckisem i Stevenem Spielbergiem. Nie podobał mi się sposób, w jaki moja postać została pokazana.
Mianowicie?
Założeniem końcówki filmu było wysłanie do widza sygnału, że szczęście w twoim życiu jest uzależnione od pieniędzy. Gdy Marty, grany przez Michaela J. Foxa, wraca do przyszłości, okazuje się, że jego rodzice są bogaci i szczęśliwi. Bolał mnie strasznie ten aspekt wzbogacenia się, że syn nagle wybucha radością, bo dostał auto. To przecież jest istna propaganda. Chciałem, by sama miłość była już wynagrodzeniem za zamianę przyszłości na lepszą, bez gratyfikacji finansowej. Po naszych burzliwych rozmowach zostało to trochę zmienione, ale nasze stosunki były już tak napięte, że postanowiliśmy się rozstać. Jakie było moje zdziwienie, gdy oglądając drugą część, zauważyłem, że moja twarz została w niej wykorzystana. I nie mówię tu o kadrach przeniesionych z pierwszego filmu, bo to mi nie przeszkadzało.
To co się stało?
Podczas kręcenia scen, w których mój bohater był starszy, na bazie mojej twarzy stworzono protezy, dzięki którym miałem wyglądać, jakbym miał 20-30 lat więcej. Robert Zemeckis wykorzystał je w drugiej części, nakładając je na twarz innego aktora, dzięki czemu wyglądał jak ja. To była istna kradzież mojego wizerunku. Ludzie w kinie byli przekonani, że ten facet to naprawdę ja. To było dla mnie niedopuszczalne, tym bardziej że mi się nawet jego gra nie podobała. Postanowiłem więc złożyć pozew i iść na otwartą wojnę z producentami.
Którą wygrałeś, ale odbiło się to trochę na twoim wizerunku.
Może i tak, ale dzięki mnie już żaden aktor nie zostanie w ten sposób wykorzystany. Sprawa nawet stała się w pewnym stopniu precedensem dla innych walczących o ochronę swojego wizerunku, który nie ukrywajmy, dla aktora jest wszystkim, co ma. A czy mój wizerunek na tym stracił? Pracowałem później z Robertem Zemeckisem na planie filmu „Beowulf” i nie żywił do mnie urazy. Później zagrałem jeszcze u Tima Burtona w „Alicji w Krainie Czarów” i kilku innych fajnych projektach. Nie przylgnęła do mnie jakaś etykietka awanturnika czy kogoś w tym rodzaju. Większość osób rozumiała moją walkę i mnie popierała, mówiąc, że miałem rację.
Sprawa jednak wróciła przy jubileuszowym wydaniu filmu na nośnikach Blu-ray.
Tak. Jeden z producentów – Bob Gale – w komentarzach filmu zaczął opowiadać jakieś bzdurne historie, które nie miały nigdy miejsca. Twierdził na przykład, że zażądałem za udział w drugiej części filmu tyle samo pieniędzy, ile dostawał Michael, co było oczywiście totalną bzdurą. Więc, jak widzisz, ten spór, chociaż już zakończony w sądzie, ciągnie się za mną już od 30 lat.
Rozmawiał Dawid Muszyński