Józef Stawinoga przez prawie czerdzieści lat mieszkał w namiocie na wysepce odzielającej od siebie pasy ruchu obwodnicy Wolverhampton w środkowej Anglii. Stał się miejscową legendą. Kiedy pod koniec października zmarł, jego przyjaciel ujawnił skrywany przez lata sekret.
W Wolverhampton wszyscy go znali, a raczej rozpoznawali, bo Stawinoga unikał ludzi. Nazywano go Fred i przez lata stał się elementem lokalnego folkloru. Chociaż organizacje charytatywne wiele razy proponowały mu mieszkanie, on odmawiał. Hindusi zgodnie z zasadami swojej religii uważali go za świętego i przynosili mu herbatę i jedzenie. Długa, posiwiała ruda broda, zniszczone ubranie – Fred wyglądał nieco przerażająco.
– Pamiętam, że gdy byłam mała, mama straszyła mnie, że jak nie będę grzecznie jadła, to odda mnie Fredowi – pisze jedna dziewczyna na forum.
Fred został gwiazdą Internetu. Na portalu Facebook powstała grupa pod nazwą „We love you Wolverhampton ring road tramp”, do której przyłączyło się prawie siedem tysięcy ludzi. Pisały o nim brytyjskie gazety, pokazywała go telewizja BBC. Po jego śmierci pojawiły się głosy, aby postawić mu pomnik. Władze Wolverhampton wydały oświadczenie, w którym piszą, że miasto bez Freda nie będzie już nigdy takie samo.
Nie był wariatem
Jego przyjaciel, Juliusz Leonowicz poznał go na początku lat pięćdziesiątych.
– Pracowaliśmy razem w stalowni Stewart and Lloyd w Bilston – mówi Leonowicz.
– Wtedy nie była to jakaś bliska znajomość. W czasie wojny do pracy w przemyśle ciężkim zgłaszało się wielu młodych Anglików, którzy chcieli w ten sposób uniknąć wojska. Po zakończeniu wojny szukali lżejszego zajęcia, dlatego zatrudniano tam polskich emigrantów. W tej stalowni pracowało 400 Polaków, ja byłem operatorem dźwigu i nie miałem za dużego kontaktu z ludźmi pracującymi na hali.
W 1952 roku Stawinoga ożenił się z Austriaczką, która niedługo potem od niego uciekła. Musiało być to dla niego bolesne, bo pewnego dnia po prostu przestał przychodzić do pracy.
– Szwendał się po mieście, prosił o jedzenie i papierosy – opowiada Leonowicz.
– Przestał się golić i myć. W latach sześćdziesiątych, nie pamiętam dokładnie kiedy, zamieszkał na wysepce między pasami ruchu przy obwodnicy. Najpierw chronił się w krzakach, potem w namiocie, do którego zwoził śmieci.
Leonowicz przez lata opiekował się Stawinogą. Był czas, kiedy odwiedzał pustelnika codziennie. Potem ze względu na kłopoty zdrowotne gościł u niego coraz rzadziej. Twierdzi, że pustelnik nie był wariatem, chociaż coś w jego psychice szwankowało. Rozmawiali, ale częściej to Leonowicz mówił, bo Stawinoga był człowiekiem zamkniętym w sobie. Stronił od ludzi, kontaktował się tylko z dwiema, może trzema osobami. Bywało, że przeganiał dziennikarzy, którzy chcieli z nim rozmawiać. Przyjeżdżali często, pustelnik się denerwował, rzucał wyzwiskami, groził miotłą.
– Kiedy trzy lata temu wymienialiśmy jego namiot na nowy, nawet mnie chciał zaatakować – mówi pan Juliusz.
Czyżby pokuta?
– Było jasne, że Stawinoga był w niemieckim wojsku – mówi Juliusz Leonowicz.
– Nie wiadomo tylko, czy było to SS. Podejrzewam, że tak, ponieważ słyszałem kilka lat temu od jego szwagra, że Stawinoga się tym szczycił podczas pobytu w obozie dla Polaków w Anglii.
Uważał, że jest przez to lepszy od innych.
Podobno w osławionej, elitarnej niemieckiej Waffen SS doszedł do rangi sierżanta (Obersharfurer). W grudniu 1944 w SS służyło prawie milion żołnierzy. Tworzono też jednostki złożone z ochotników o innej niż niemiecka narodowości. Były m.in. dywizje szwedzkie, chorwackie, bułgarskie, rosyjskie, ale też Wolny Korpus Brytyjski i Wolny Legion Hinduski.
Prawdopodobnie Stawinoga trafił do niewoli we Włoszech i – jako Polaka – przekazano do 2 Korpusu Polskiego. W 1946 roku znalazł się w Anglii, gdzie przebywał w obozie dla emigrantów.
– Kiedyś spytałem go, dlaczego każe do siebie mówić Fred, a nie Józek – opowiada Leonowicz.
– Bardzo się wtedy uniósł. „Józek to przeszłość, Józka już nie ma” – krzyczał. Innym razem nagle zaczął wołać „Ja w niedziele nikogo nie zabijałem, ani nikomu nie wsadzałem gorącego żelaza w dupę”.
Nie wiadomo, co robił Stawinoga w wojsku. Nie wiadomo, czy był sadystą, zabijał niewinnych, gwałcił czy torturował więźniów. Juliusz Leonowicz podejrzewa, że przyjęcie takiego trybu życia, jakie prowadził przez ostatnie kilkadziesiąt lat, mogło być dla Stawinogi formą pokuty za popełniane zbrodnie.
– Nie jest mi przykro, że umarł. Przestał się męczyć. Stwierdziłem, że mogę teraz mówić o jego przeszłości, ponieważ kiedy nie żyje, to mu już to nie zaszkodzi.
Przyjaciel zmarłego chce się przekonać, czy Stawinoga rzeczywiście był SS-manem. W tym celu chce wybrać się do kostnicy i zobaczyć jego ciało. Większość żołnierzy SS miała na wewnętrznej stronie lewego ramienia, tuż pod pachą robiony tatuaż. Miał on ułatwić identyfikację w sytacjach awaryjnych i zapewnić pierszeństwo w szpitalach. Tatuowano im literę oznaczającą grupę krwi, co było ważne w sytuacji, gdy żołnierz potrzebował transfuzji i trafił do szpitala nieprzytomny bez identyfikatora ani dokumentów. Po wojnie tatuaże ułatwiły wyłapywanie ludzi oskarżonych o popełnianie zbrodni wojennych. Często na podstawie tego, że ktoś miał w tym miejscu tatuaż albo bliznę, po jego usuwaniu dochodziło do linczów. Bywało, że zabity wcale nie był zbrodniarzem wojennym, bo przecież nie wszyscy SS-mani byli winowajcami.
Teraz tatuaż być może pozwoli na poznanie choć części prawdy o słynnym pustelniku z obwodnicy.